Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz dałem złapać się w sidła nostalgii, która na tak starą ropuchę jak ja działa wyjątkowo odurzająco. Eastward przywołał we mnie wspomnienia z czasów gdy konsolą, z którą najwięcej spędzałem czasu był Game Boy Advance. Pierwsze skojarzenie z serią The Legend Of Zelda nie było mylne. Znajome serduszka, lochy pełne zagadek, a na deser wyczekujący niecierpliwie boss. Chociaż formuła jest mi do dobrze znana, to jednak postanowiłem rzucić się w wir kolejnej, zwariowanej przygody i przy okazji nieźle się bawić.
Niemi protagoniści zawsze pozostawiają po sobie niedosyt, otoczeni aurą tajemnicy przechodzą zwykle do czynów, oszczędzając słowa. Nie inaczej jest z górnikiem Johnem, który stał się dla mnie takim brodatym Linkiem. Jego przeciwieństwem jest tryskająca energią i rozgadana Sam, odnaleziona przez Johna przypadkiem w podziemnym laboratorium. Ten osobliwy duet wiedzie spokojne życie w podziemnym miasteczku Potrock Isle, ale szybko okazuje się, że nie zagrzeją tam długo miejsca.
Górnik z patelnią ratuje świat
Gdy w kopalni zalęgły się oślizgłe ślimaki, to nie kto inny jak John ruszył na pomoc ze swoją wysłużoną patelnią, eksterminując niechcianych małych intruzów. Jego małej białowłosej towarzyszce życie pod ziemią jednak nie służy. Sammy ciągnie do świata na powierzchni. Tylko błękit nieba i wszechobecna zieleń mogą sprawić, że ta mała istota poczuje się tak naprawdę wolna. Pewne wydarzenia sprawiły, że dwójka bohaterów ucieka z podziemnego miasteczka, co stanowi jednocześnie początek ich wielkiej przygody.
Rozgrywka bardzo przypomina mi dwuwymiarowe Zeldy (A Link to the Past, The Minish Cap). Lochy wypełnione są zagadkami środowiskowymi. Czasami trzeba podłożyć bombę, połączyć odpowiedni przewód czy przesunąć jakiś przedmiot. John i Sam bardzo dobrze się uzupełniają, co więcej kooperacja tej dwójki jest wręcz niezbędna, aby utorować drogę do wyjścia. Brodaty górnik zwykle przydatny jest w walce z uporczywymi przeciwnikami. Sam z kolei jest specjalistką od magicznych zdolności. Potrafi skutecznie ogłuszyć natrętnych wrogów i likwidować przeszkody, z jakimi John sobie nie poradzi. Patelnia Johna nie tylko służy do ubijania tych biednych ślimaków czy innego paskudztwa. Małomówny protagonista w kuchni radzi sobie równie dobrze jak w kopalni. Przyrządzanie posiłków z kupionych czy odnalezionych w lochach składników jest nieodłącznym elementem gry. Bez obfitego prowiantu nawet nie myślcie o wypadzie do lochów, najeżonych często i gęsto pułapkami, gdzie prawie za każdym rogiem czai się podstępny przeciwnik.
Go East!
O ile na początku cel podróży tej przebojowej dwójki wydaje się być nieznany, to z czasem Sam krok po kroku odkrywa tajemnicę swojego pochodzenia. Zanim obojgu uda się dotrzeć na tytułowy wschód, odwiedzą wiele niezwykłych krain zamieszkałych przez intrygujące osobistości. Ekscentryczne postacie drugoplanowe są bez wątpienia mocną stroną Eastward, co w połączeniu z miejscówkami wyjętymi niczym ze snu robi surrealistyczny klimat. Twórcom nie zabrakło poczucia humoru i dobrze, bo w tym postapokaliptycznym, skazanym na zagładę świecie radosne momenty pozwalają na chwile zapomnieć o jego mrocznej stronie. Bardzo podobały mi się pomysły deweloperów na lokacje. Im dalej w las, tym robi się ciekawiej np. w Monkollywood zamieszkanym przez małpy, gdzie dla odmiany niczym Snake z Metal Gear Solid musimy wykazać się umiejętnościami w skradaniu.
Wizyta w odwiedzonych podczas podróży miastach to doskonała okazja do ulepszenia broni, zwiększenia pojemności plecaka czy zakupu niezbędnych składników do przyrządzania potraw. John wraz z rozwojem fabuły będzie powiększał swój arsenał o nowe przydatne bronie. Miotacz ognia pozwoli nie tylko usmażyć żywcem natrętnych mieszkańców lochów, ale również spali blokujące drogę trujące rośliny. Wyrzutnia metalowych ostrzy bardzo dobrze sprawdzi się w walce dystansowej, a gdy zabraknie amunicji, zawsze można wyciągnąć patelnię spod pazuchy. Podobnie jak w Zeldach na końcu każdego dungeonu będziemy musieli rozprawić się z bossem. Walki z takimi twardzielami nie tylko w Eastward są emocjonujące, ale i pomysłowe. Ciesze się, że twórcy uniknęli schematów i zadbali o to, aby takie starcia nie były trywialne. O ile przez większą część gry nie miałem problemów z bossami to pojedynek z jedną delikwentką, gdzie wymagane było wyczucie odpowiedniego momentu, okazał się godnym wyzwaniem. Po kilku nieudanych próbach udało mi się na szczęście wyczuć przeciwnika i skutecznie odeprzeć ciosy.
Postapokaliptyczny świat w klimatach retro
W Eastward często będziemy przemieszczać się koleją. Po prawej malownicza wioska Greenberg.
W Eastward można się zakochać, spoglądając tylko na zrzuty ekranu. Oprawa graficzna zrealizowana w pixel-artowej stylistyce urzeka dbałością o najmniejsze detale. Dodatkowo efekty oświetlenia potęgują klimat tego zrujnowanego świata. Odpowiednio dobrana, pastelowa paleta kolorów podsyca nostalgię, a efekty pogodowe (padający deszcz, mgła) budują tajemniczą atmosferę. Zadbano nawet o takie szczegóły jak zmienność pór dnia. Ścieżkę dźwiękową do gry skomponował Joel Corelitz (Death Stranding, Hohokum, Halo Infinite). Retro brzmienia nawiązujące do chiptune bardzo dobrze korespondują z klimatem gry. Efekty dźwiękowe przywołują przygody Linka — takie szczegóły jak fanfary, gdy odnajdziemy jakiś kluczowy przedmiot przypomniały mi jak dobrze bawiłem się grając w dwuwymiarowe Zeldy.
Podróż, która się dłuży
Do tego zombiaka lepiej się nie zbliżać.
Twórcy chwalą się, że ukończenie Eastward może zająć nawet trzydzieści godzin, ale mam wrażenie, że czas ten został miejscami sztucznie wydłużony. Nie obejdzie się bez backtrackingu. Powracanie do odwiedzonych już lokacji często pod błahym pretekstem może irytować. Opowiadana historia miejscami rozwija się w ślimaczym tempie i są momenty w grze gdzie nie dzieje się absolutnie nic szczególnego. Brak poczucia jakiegoś większego celu na początku może odebrać motywację, ale dalej jest już tylko lepiej. Dużym urozmaiceniem są wplecione w rozgrywkę mini gry takie jak zaganianie do zagrody latających, świniopodobnych stworzeń czy możliwość zagrania w mini jRPGa – zupełnie jak za czasów NESa. Earth Born to tak naprawdę gra w grze. Dzięki rozsianym po świecie Eastward automatach i zakupionej karcie pamięci (czasy PSXa się kłaniają) możemy spróbować sił i stawić czoła władcy demonów. W grze zaimplementowano wewnętrzny system osiągnięć. Łowcy trofeów i gracze, którzy lubią zdobyć wszystko co się da nie będą zawiedzeni.
Sprawdzona formuła i solidne wykonanie
Zakupy w miejscowym warzywniaku. Po prawej gotowanie na ekranie. Ktoś ma ochotę na Ramen?
Szanghajskiemu deweloperowi Pixpil niewątpliwie udało się sprawnie połączyć poszczególne elementy, tworząc w rezultacie niezwykle grywalną całość. Fabuła, chociaż miejscami przewidywalna to jednak sprawiła, że z wielkim zaciekawieniem śledziłem losy Johna i Sam. Często dziwaczne, mające swoje zwyczaje napotkane postacie drugoplanowe nie tylko budzą sympatię, ale ubarwiają ten niezwykły świat. Rozgrywka jest dobrze wyważona i co najważniejsze przez większą część gry nie odczuwałem powtarzalności za wyjątkiem wspomnianego wyżej backtrackingu. Kooperacja dwójki bohaterów zrealizowana poprzez rozwiązywanie łamigłówek w lochach i pomaganie sobie nawzajem, z pewnością czyni ten tytuł bardziej angażującym. Na plus mini gry i system przygotowania posiłków ze wplecionym jednorękim bandytą. O ile produkcji posiadających pixel-artową stylistykę obecnie można znaleźć na pęczki, tak Eastward zdecydowanie wybija się z tłumu. Wielkie brawa dla grafików, którzy po prostu sprawili, że lokacje w tym tytule wyglądają niesamowicie. Jest w nich ta charakterystyczna aura, jakiej doświadczyłem oglądając animacje od studia Ghibli czy Makoto Shinkaia. Klimatu retro dopełnia kapitalna ścieżka dźwiękowa pieszcząca uszy brzmieniami chiptune.
Produkcja od ekipy Pixpil powstawała długo i włożono w nią dużo serca - co zresztą widać na ekranie. Oparta na sprawdzonej formule, czerpiąca to co najlepsze z klasycznych Zeld, oczarowała mnie postapokaliptycznym światem i jego osobliwymi mieszkańcami. Twórcy niepotrzebnie rozwlekli całą historię. Chodzenie tam i z powrotem, aby tylko porozmawiać na chwilę z jakąś postacią i potem dalej do kolejnego znacznika sztucznie wydłuża całą rozgrywkę, sprawiając, że backtracking daje się we znaki. Jeśli jesteście w stanie przymknąć oko na te niedogodności, to czym prędzej pakujcie walizki i dajcie temu tytułowi szansę. Eastward to podróż, w którą zdecydowanie warto się wybrać.
Ocena: 8 / 10
| Nintendo SwitchDeweloper: Pixpil GamesWydawca: Chucklefish
Plusy
- Dobrze przemyślana kooperacja Johna i Sam
- Postapokaliptyczny klimat
- Budzące sympatię, ekscentryczne postacie drugoplanowe
- Pomysłowe i emocjonujące walki z bossami
- Przepiękna oprawa graficzna w stylistyce pixel art
- Ścieżka dźwiękowa
- Mini gry urozmaicające rozgrywkę
Minusy
- Backtracking
- Niepotrzebnie rozwleczona fabuła
- Powoli się rozkręca
Prześlij komentarz