Sprzedawanie po raz kolejny tego samego na dobre zadomowiło się w naszej ukochanej branży gier video. Zarzekałem się, że nie kupię tych starych, pikselowych „Fajnali”, skoro większość z nich ograłem już na Game Boy Advance i później jeszcze raz na PSP. Serce jednak zmiękło i portfel się otworzył, gdy usłyszałem na nowo zaaranżowaną ścieżkę dźwiękową. Nie było już odwrotu - zanim się obejrzałem, w ręku trzymałem mocno jeden z kryształów.
Zamiast ogrywać spoczywające na półce od dłuższego czasu zaległości, znowu sięgnąłem po tytuł, który zawsze będę miło wspominał. Sporym atutem pierwszej odsłony Final Fantasy jest urzekająca prostota stanowiąca ni mniej, ni więcej esencję samego gatunku jRPG - bez zbędnych dodatków, zapychaczy i niepotrzebnie skomplikowanych mechanik. Na korzyść pierwszego „Fajnala” przemawia również jego długość. Średni czas potrzebny na ukończenie gry to około 10 godzin, co osobiście jest dla mnie zachętą, aby kiedyś tam jeszcze raz z Wojownikami Światła uratować świat.
Rozgrywka oparta jest na podobnym schemacie, jaki często był wykorzystywany we wczesnych jRPG-ach. Poruszając się po mapie świata, odwiedzamy kolejne miasta i wioski, stopniowo ulepszając swój ekwipunek, ucząc się nowych czarów i przy okazji rozwiązując problemy mieszkańców. W zamian otrzymujemy subtelnie podane wskazówki gdzie udać się dalej. Zwykle są to zadania polegające na eksploracji najeżonych potworami jaskiń i lochów, w których musimy zdobyć kluczowy przedmiot, zazwyczaj strzeżony przez potężnego bossa. Podobnie jak w recenzowanej jakiś czas temu pierwszej części Dragon Quest rozmowy z NPC są istotną częścią gry i to właśnie dzięki nim pchamy fabułę naprzód. Podczas podróży nie raz jednak znajdziemy się w sytuacji, w której nie będziemy wiedzieli, gdzie dalej się udać – to również charakterystyczna cecha starszych produkcji, które nie prowadzą gracza za rękę. Na szczęście świat w Final Fantasy nie jest aż tak rozległy i metodą prób i błędów w końcu znajdziemy rozwiązanie.
Prosty system walki z podziałem na tury i losowymi starciami na dłuższą metę może być męczący, ale będąc zaprawionym w starych jRPG-ach nie doskwierało mi to bardzo, co więcej w edycji Pixel Remaster w każdej chwili możemy wyłączyć losowe walki i skupić się bardziej na eksploracji i fabule. Odkrywanie sekretów świata Final Fantasy jest teraz jeszcze przyjemniejsze dzięki wbudowanej mapie. W miastach i wioskach zaznaczone zostały na niej wszystkie ważne budynki, takie jak sklepy czy zajazd. Deweloperzy zadbali również o to, aby grind nie był tak bardzo odczuwalny, jak w oryginale. Możliwość zwiększenia mnożnika otrzymywanych po walce: doświadczenia i pieniędzy z jednej strony oszczędzi Wasz czas, ale z drugiej będzie stanowić pokusę, aby znacznie ułatwić sobie rozgrywkę i „przelecieć” przez grę właściwie beż większego wyzwania.
Dzięki podręcznej mapce wyświetlanej w prawym górnym rogu szybko zlokalizujemy interesujący nas sklep.
W kwestii oprawy graficznej Square Enix powróciło do korzeni,
serwując pikselową stylistykę. Doświadczanie takich klasyków
zawsze najlepiej u mnie sprawdza się na małym ekranie przenośnej konsoli.
Sylwetki potworów i postaci są wyraźne, a bardziej szczegółowe
tła wypełniają ekran żywymi kolorami. Kazuko Shibuya, trzymająca
pieczę nad stroną wizualną gry wzbogaciła ją o nowoczesne
elementy, jednocześnie zachowując ducha pierwowzoru. Odwiedzane
miasta i wioski mają w sobie jeszcze więcej uroku. Rzucające się
w oczy drobiazgi takie jak falująca woda czy mgła w jaskiniach
cieszą oko i co najważniejsze ten delikatny lifting zachowuje
spójność z pierwotną formą. Podobały mi się efekty czarów,
które podczas walk prezentują się wręcz widowiskowo. Rzucając Firagę
czy Flarę czułem jeszcze bardziej potężną moc tych zaklęć.
Retro estetyka nadal może się podobać i sprawia, że ponownie przeżywamy te przygody tak, jak niegdyś, ale to jednak zremasterowana ścieżka dźwiękowa przechyliła szalę i spowodowała, że zmieniłem zdanie i dałem szansę tej odświeżonej odsłonie. Nowe aranżacje są tak dobre, że z wielką ochotą i przyjemnością doświadczałem ponownie tej prostej i ponadczasowej opowieści o kryształach. Mógłbym w tym miejscu rozpływać się nad każdym utworem, ale ograniczę się tylko do trzech: W Opening Demo odgrywanym podczas wprowadzenia do gry, w momencie wyświetlenia na białym tle napisów „When darkness veils the world, four Warriors of Light shall come.” kolejny raz przeszły mi ciarki i myślę, że każdy fan serii poczuł coś podobnego. Utwór Matoya’s Cave nigdy nie brzmiał lepiej, a Chaos Shrine wciąż oczarowuje swoją tajemniczością. Dla porównania otrzymaliśmy możliwość wyboru i odsłuchania oryginalnej ścieżki dźwiękowej z 1987 roku.
W porównaniu do poprzednich reedycji Final Fantasy Pixel Remaster nie zawiera dodatków Soul of Chaos i Labyrinth of Time. Nie jest to duża strata, biorąc pod uwagę to, że ta dodatkowa zawartość w żaden sposób nie jest powiązana fabularnie z podstawową grą i miała tylko za zadanie przedłużyć zabawę po ukończeniu głównego wątku. Nie oznacza to jednak, że dostajemy tylko samą grę. W sekcji Extras możemy przeglądnąć bestiariusz, posłuchać ulubionych utworów ze wbudowanego odtwarzacza i podziwiać blisko sześćdziesiąt przepięknych prac autorstwa Yoshitaki Amano.
Warmech,
ukryty super boss w grze. Chociaż jego ataki potrafią w mig zmieść z
powierzchni ziemi mniej doświadczoną drużynę, to było łatwiej mi go pokonać
niż znaleźć.
Pomimo swoich ograniczeń i rozwiązań, które dziś mogą wydawać się archaiczne, Final Fantasy nie straciło nic ze swojego uroku. Wybór jednej z sześciu dostępnych klas pozwala testować różne kombinacje w drużynie. Kluczowe sceny wciąż potrafią poruszyć, a kilka nawiązań do innych gier nadal przywołuje miłe wspomnienia jak np. spotkanie krasnoluda Wattsa, którego możemy zobaczyć również w grach z serii Mana (Seiken Densetsu – Legenda Świętego Miecza).
Lekko podrasowany, staroszkolny styl jak najbardziej przekonał mnie do siebie, a odnowiona ścieżka dźwiękowa poruszyła czułą strunę. Masa usprawnień to ukłon w stronę mniej cierpliwych graczy, którzy mogą doświadczyć tego klasyka bez większych frustracji i w bardziej zjadliwej formie. Edycja Pixel Remaster to również niepowtarzalna okazja dla tych, którzy nie poznali jeszcze początków Final Fantasy. Fanów serii nakłaniać nie muszę, oni podobnie jak ja będą świetnie się bawić, wracając do korzeni i odwiedzając te znajome miejsca po latach – tam, gdzie wszystko się zaczęło.
Ocena: 8 / 10
| Nintendo SwitchDeweloper: Square EnixWydawca: Square Enix
Plusy
- Świetny sposób na poznanie tego klasyka wszechczasów
- Odnowiona oprawa graficzna wierna oryginałowi tchnęła nowe życie w starą grę
- Masa usprawnień, które czynią tę produkcję bardziej przystępną i mniej frustrującą
- Zremasterowana ścieżka dźwiękowa to coś pięknego!
- Wbudowany odtwarzacz muzyczny, grafiki i szkice Yoshitaki Amano
Minusy
- Niektóre usprawnienia mogą zaburzyć balans gry i w rezultacie pozbawić w niej wyzwania.
Gdy już ma się dosyć obecnych kolosów ciągnących się po 40+ godzin, to taki FF Pixel Remaster jest jak gwiazdka z nieba. Zwłaszcza prostolinijna jedynka - przyznam bez bicia, że włączyłam sobie wszystkie dopalacze, ponieważ w czasach GBA grind w którymś momencie zaczynał męczyć na tyle, że wolałam odpalić coś innego, a tak to w spokoju można i poszukać skrzynek, i pozwiedzać, i przez chwilę powalczyć, by cię czasem boss nie zdmuchnął byle prychnięciem. Chaos i tak mnie pocisnął za pierwszym razem, więc to nie tak, że możesz wyłączyć mózg i przejść tę grę na autopilocie (no chyba że masz z pińćset leveli więcej, to wtedy pewnie możesz). Muzyka jest fantastyczna, a to są czasy, gdy mimo wszystko te melodie nie były specjalnie skomplikowane. Aranżacja jednak tak je ubogaciła, że nawet te zapętlone półtorej minuty brzmi jak cała symfonia i to jest cudowne. Najbardziej spodobały mi się smutek i zapomnienie wyzierające z tematu zatopionej świątyni, klimaty Waterfall z Undertale mocno. Gadanie z NPC-ami zamiast podążania za magicznym znacznikiem sprawia, że czuję się mądra i spostrzegawcza, a także łechce przyjemnie mój przygodówkowy rodowód. Tak, są tu takie momenty, gdy chodzimy od miejsca do miejsca, przerzucając się fabularnymi McGuffinami (i wpada ich dość sporo, bo to krótka gra) i to JEST odrobinę prostackie, ale wciąż - na tamte czasy to była rewolucja, która posiada swój urok do dziś (ta atmosfera ratowania świata jak w baśni <3). I nie trwa tyle, co spacer na drugi koniec mapy wielkości Wielkopolski, aby zdobyć jeden kwiatek, wrócić i oddać go za 5 punktów expa.
OdpowiedzUsuńTo byłam ja tam do góry, ale Google przysnęło!
UsuńMam sentyment do pierwszego "Fajnala". Niby jest to stosunkowo krótka przygoda, ale sporo się w niej dzieje i fabuła jak na tamte czasy nie była tak banalna jak się to może na pierwszy rzut oka wydawać. Za każdym razem, gdy ukończyłem tę grę, czytałem na forach rozkminy fanów na temat pętli czasowej i rozkładania całej tej historii z Garlandem i Wojownikami Światła na czynniki pierwsze. Sakaguchi najwyraźniej lubi komplikować rzeczy, co widać też po projektach dungeonów - tam najczęściej można się szybko zmęczyć grindem (jeśli nie zna się w miarę dobrze mapy) i od czasu do czasu nawet Ci regularni przeciwnicy potrafią czymś zaskoczyć.
UsuńZa jakiś czas pewnie odpalę dwójkę, którą pomimo wywróconego do góry nogami systemu walki również bardzo miło wspominam - posłuchałem już trochę utworu Rebel Army w nowej aranżacji i jestem mocno zmotywowany!
Mnie też fabuła zaskoczyła, głównie ten finał, który jest naprawdę niestandardowy jak na historię w dużej mierze czerpiącej z baśniowych klisz. Aż szkoda, że Stranger of Paradise nadpisał to takim spektakularnym niczym, bo jest tu wielki potencjał. Dwójkę na razie ominęłam (zbieram siły na ten dyskusyjny model levelowania), za to trójka też potrafi zaskoczyć głębią niektórych wątków. Oczywiście nie są to rozległe fabułki jak w przypadku następnych Finali, ale widać, że rzeczywiście od początku były tu ambicje na refleksje z nieco wyższej półki i gra chce zadać konkretne pytania na pewne tematy.
OdpowiedzUsuńPrześlij komentarz